Strona:Karol May - Walka o Meksyk.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Wedle rozkazu! — mruknął Ludwik. — Naprzód mnie w głowę, a potem w szybę i przez okno. Wolałbym ewentualnie dostać ją w podarunku.
— Zejdź nadół i weź sobie.
Dzielny Ludwik nie kwapił się nadół. Był niezwykle ciekaw treści listu.
Stary otworzył kopertę i zaczął czytać. List zawierał wiadomość, że Kurt uratował wszystkich. Bliższe szczegóły miał przynieść list następny.
Przeczytawszy radosną nowinę raz jeszcze, kapitan zerwał się i, przewracając krzesło, zawołał radośnie:
Hura, uratowani, wszyscy uratowani! Przez Kurta! A to dopiero szczęście! Gaudeamus igitur! Reszta w następnym długim liście! Tu dulci jubilo! Wasz Sternau!
Ludwik patrzył na leśniczego ze zdumieniem.
— Ależ panie kapitanie, nie odczuwa pan kapitan żadnych bólów? Nic nie strzyka, nie łamie...?
— Cóż ma łamać, u djabła?
— No, ewentualnie podagra.
Stary teraz dopiero przypomniał sobie podagrę. Uderzywszy kilka razy nogą o podłogę, zawołał:
— Ludwiku, niema jej, niemal Bogu niech będą dzięki!
— To dziwne — rzekł Ludwik, kiwając głową.
— Tak. Czyjaż to zasługa?
— Albo radości, albo listu.

136