Strona:Karol May - Walka o Meksyk.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Stać! — krzyknął Kurt.
André usłuchał, ale burknął niechętnie:
— Pozwolimy uciec łotrowi?
— Może to najlepsze. Gdyby nawet przypuszczenie moje się potwierdziło, byłby nam zbyteczny.
— Co? Pan coś podejrzewa? W związku z sennoritą Emilją?
— Przekonajmy się!
— Niech djabli porwą tych szubrawców!
Mały André skoczył ku bramie, wbiegł na schody. Na górze nie było światła. Drzwi od pokoju zastał zamknięte. Gdy wrócił nadół, na ganku zjawiła się służąca.
— Pan do kogo? — zapytała.
— Sennorita Emilja w domu?
— Nie — odrzekła dumna. — To na panów zapewne czekała. Jeżeli tak, to proszę wrócić za godzinę. Przybył po nią adjutant generała Miramona. Wyszła z nim razem.
— Przyświećcie-no! Znacie ten surdut?
— Wielkie nieba! To surdut adjutanta Orbaneza, krewniaka mojej gospodyni.
— To mi wystarczy! Sennorita wyjechała na jakiś czas, wróci jednak wkrótce. Pozamykajcie wszystkie jej rzeczy. Kluczów nie wydawajcie nikomu!
Nie pożegnawszy zdziwionej staruszki, pobiegł w kierunku venty.
— Tam do licha! — mruczał André. — Nie ulega wątpliwości, że sennoritę Emilję uprowadzono. Ponieważ ten idjota adjutant zdradził się, dokąd ją porwano,

124