Strona:Karol May - Walka o Meksyk.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

musimy śpieszyć do Tuli. Oto venta! Spłaćmy rachunek i ruszajmy.
— Zna pan drogę?
— Tak. Nieraz tędy przejeżdżałem.
Dotarli do gospody. Oberżysta zdziwił się nieco, dlaczego Kurtowi tak śpieszno z rachunkiem i dlaczego obydwaj tak gorączkowo siodłają konie.
— Chcecie odjechać, sennores? Nie wydostaniecie się. W nocy nie wolno nikomu wyjeżdżać miasta.
— Co dla ciebie jest nocą, to dla nas musi być dniem. Adios, świętoszku!
Po tem napoły czułem, napoły niechętnem pożegnaniu André’go, ruszyli. Dotarłszy do bramy, ujrzeli w blasku lampy wartownika.
— Stać! Kto tam? — zawołał żołnierz.
— Oficerowie.
— W jakim charakterze?
— Adjutanci generała Mejii.
— Droga wolna!
— Powiedz-no, kochanku, czy przed półgodziną przejeżdżało tędy kilku jeźdźców? To nasi towarzysze.
— Owszem. Przejeżdżał pułkownik Lopez.
— Racja. Wieźli jeńca — kobietę?
— Tak. Musieli się śpieszyć, bo zaraz za bramą popędzili galopem.
— Dogonimy ich jednak. Oto masz!
— Dziękuję, sennor!
Kurt rzucił żołnierzowi otwierającemu bramę

125