Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   85   —

— Dziękuję! A jak daleko z Dżnibaszlu do pańskiego Kabaczu?
— Ja jadę trzy kwadranse. Chce pan może przybyć tam potem?
— Być może.
— W takim razie proszę mnie odwiedzić i oglądnąć mój zegar. Może będę miał sposobność wówczas zapytać o to, czego zaniechałem dotychczas.
— Czemu się pan nie spytał?
— Czy wolno być niegrzecznym?
— Wszakże ja dopytywałem się o pańskie stosunki!
— Panu wolno, bo pan kto inny niż ja. Pan jest incognito; to pewne!
Zaśmiał się przytem do mnie z taką ufnością, że ja także roześmiać się musiałem.
— Pan się myli!
— O nie! Pan wprawdzie jeździć nie umie, ale to nic nie znaczy. Pan jest może wielkim uczonym, albo innym effendi z cesarskiego dworu, pomimo że pan chrześcijanin. Gdybyś pan był muzułmaninem, zaszczyciłby pan moje kartki z fathą pozdrowieniem. Ale ja wiem, że padyszach otacza się także chrześcijanami, a ponieważ pan nie jest dobrym jeźdźcem, więc koń wypożyczony jest ze stajni padyszacha. Czy mam słuszność?
— Nie.
— Dobrze. Wobec tego zamilczę.
— Mądrze pan zrobi. Będzie pan łaskaw opisać mi mieszkanie?
— Owszem. Szczególnym zbiegiem okoliczności jest z niem tak samo, jak z tem tutaj. Jadąc z Dżnibaszlu do Kabaczu, znajdzie pan piąty dom na prawo. Jest to tylko uboga chałupka. Mój ojciec był zupełnie biednym pasterzem. Matka żyła jeszcze, kiedy udałem się w pielgrzymkę do Mekki. Ona umarła, a w krótki czas potem tknęła ojca apopleksya. Teraz nie może poruszyć żadnym członkiem ciała, ani przemówić: bełkocze tylko.