Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/93

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   81   —

— To byli bardzo źli jeźdźcy.
— Nawet bardzo dobrzy! Jeździec, lubiący swego konia, szanuje go i stara się mu, o ile może, ulżyć ciężaru. Jak się to robi, o tem ani Arab ani Turek nie ma ją pojęcia.
— Nie rozumiem.
— Wierzę panu.
— Ale pan przecież nie Arab?
— Nie.
— A cóż?
— Nemcze.
Kiwnął z namysłem głową i rzekł:
— Widziałem w Stambule ludzi z Alemanii. Sprzedawali płótno, worki i klingi nożowe. Piją piwo i śpiewają pieśni do tego. Ale na koniu żadnego z nich nie widziałem. Czy w Alemanii jest dużo żołnierzy?
— Więcej niż w Osmanly memleketi.
— Ale kawalerya zapewne nieszczególna!
— Jeżdżą tak samo jak ja.
— Naprawdę?
— Zapewniam pana!
— To smutne, bardzo smutne!
Brał to zupełnie poważnie. A ni mi przez myśl nie przeszło robić mu za to wyrzuty. Jemu jednak wydało się, że się za daleko posunął, bo zapytał:
— Pan tu obcy. Czy wolno spytać, dokąd pan dąży? Może przydam się panu na coś.
Może nie należało odpowiedzieć mu całkiem otwarcie, dlatego rzekłem.
— Najpierw do Dżnibaszlu.
— Pojedziemy więc razem jeszcze przez kwadrans, a potem moja droga skręca w prawo do Kabacz.
— Czy pan tam mieszka?
— Tak. Czy zgadnie pan, czem jestem?
— Nie. Dziwi mnie jednak, że pan już w tak młodym wieku wstąpił do służby u wielkiego szeryfa i że ją pan już znowu porzucił.