Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/91

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   79   —

udałem się do Taif, gdzie wstąpiłem do jazdy wielkiego szeryfa z Mekki.
Znałem tę wyborową kawaleryę i wiedziałem, jak dobre miała konie, Wielki szeryf posiada istotnie wspaniałą stajnię. Nic więc dziwnego, że ten młody człowiek wyrobił sobie wzrok w tym kierunku.
Zajmowało mię to, że miałem przed sobą byłego kawalerzystę szeryfa z Mekki.
— Czemu pan tam nie został? — spytałem.
Zaczerwienił się, spojrzał w ziemię przed siebie, a potem popatrzył mi prosto w oczy i otwarcie wyrzekł słowo:
— Mahabbe — miłość!
— Welak — o biada!
— Na’m; hakassa — tak, tak!
„Biada“ wypowiedziałem w tonie żartobliwym, on jednak zrobił minę poważną i spojrzał przed siebie z tak głęboką zadumą, że z łatwością odgadłem, jak się to stało. Oczywiście nie miałem zamiaru dokuczać mu pytaniami w tej drażliwej sprawie. Przeciwnie, zboczyłem od tego tematu, podejmując rozmowę o koniu.
— Co się tyczy konia, miałeś pan słuszność, ale myli się pan co do jeźdźca.
— Jakto? Pan przecież Beduin!
— Czy siedzę na koniu jak Beduin?
— Nie. Zauważyłem to zaraz, ujrzawszy pana.
— I zdziwił się pan?
— Tak.
— Jest pan szczery?
— Czyż nim być nie mam?
— W imię Allaha! Mów pan śmiało!
— Nie mogłem tego pojąć, że właściciel tak rzadkiego konia tak źle jeździ.
— Tak to bywa na świecie!
Rzucił na mnie wzrokiem zakłopotanym:
— Czy pan wziął mi to za złe?
— O, nie!
— A przecież!