Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/510

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   482   —

Zihdi, co z nimi poczniemy? Nie zdołamy ich przecie zabrać na dół do miasta.
— Nie. Tutaj sobie poleżą, dopóki po nich nie przyjdziemy.
— Czy się nie potrafią uwolnić?
— Nie. Postaramy się, żeby bezpiecznie leżeli.
— Ale weźmiemy to, co znaleźliśmy przy nich.
— Zostawimy to tutaj. Policya musi tak wszystko zastać, jak my znaleźliśmy teraz.
Użyliśmy uzd końskich do silniejszego skrępowania pojmanych tak, żeby się poruszać nie mogli. Zrobiliśmy to jednak bez sprawiania im bólu. Przywiązaliśmy dozorcę w poprzek do obydwu tak, że nawet tocząc się nie byliby potrafili zmienić pozycyi.
Odeszliśmy. Związani nie powiedzieli już ani słowa więcej. Groźby były śmieszne, a na prośby mieliśmy uszy zamknięte.
Dostawszy się na polankę, poszedł Halef do domku Mibareka, aby zobaczyć, czy jeszcze zamknięty.
— Ten człowiek spłatałby nam ładnego figla, gdyby tych trzech wyswobodził.
— Tego zrobić nie zdoła.
— A jak będzie, jeśli wróci do domu i odwiedzi ich?
— Spotkamy go, gdy będzie szedł na górę.
— Nie przypuszczasz więc, żeby przyszedł przed nami?
— Nie. Siedzi pewnie u kodży baszy i czeka na nas z niecierpliwością. Nie odejdzie stamtąd, dopóki się nie skończy słynna rozprawa.
— Gdyby wiedział, co mu grozi!
— Dowie się o tem wkrótce. Musimy spieszyć. Noc już zapada.
Dzień był u schyłku, a słońce zniżyło się ku zachodniemu horyzontowi. Stanąwszy w konaku, dowiedzieliśmy się, że kodża basza wezwał do siebie oberżystę Ibareka. Nie wrócił jeszcze. Potem było tu dwu posłańców za nami. Donieśli, że członkowie sądu już się zebrali.
— Trzymaj się dzielnie, efiendi rzekł gospo-