Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/507

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   479   —

— Najpierw trzeba wyjąć rzemienie, żebyśmy je zaraz mieli pod ręką.
Halef wydobył rzemień z kieszeni o tyle, że mógł go już wyciągnąć z łatwością. Wtem zaklął Barnd el Amazat.
— Wai baszina! Co ty sobie myślisz? Nas nie oszukasz! My wiemy, że grasz fałszywie i pilnujemy. Pomieszaj jeszcze raz karty!
— Czy nie lepiejby przestać? — zapytał Manach el Barsza. — Dlaczego mamy sobie zabierać pieniądze?
— Masz słuszność. To już zbyt nudne, a od kiedy Mibarek przyniósł nam tę głupią wiadomość, nie umiem już na grę uważać.
— Może się pomylił.
— To niemożliwe. Opisaliśmy mu tego draba tak dokładnie, że musi go natychmiast poznać.
— Niech go Allah potępi! Co jemu do nas? Czy zrobiliśmy mu co? Niech nas zostawi w spokoju.
— Zostawi nas w spokoju. Jutro rano będzie trupem.
— Jeśli się uda!
— Uda się, bo Mibarek jest potężny. On doprowadzi do tego, że tych psów zamkną. Pójdziemy tam w nocy i zabijemy ich.
— A jeśli ich nie zamkną?
— To znajdziemy ich w konaku. Mibarek musi nam wybadać sposobność. Zamieni się w żebraka.
Był to ładny plan. A więc miano nas zamordować! Mibarek był już tutaj i zawiadomił ich o naszem przybyciu.
— Chciałbym go przecież zobaczyć — rzekł klucznik. — Skoro boją się go tacy ludzie jak wy, to musi on być niebezpieczny.
— To szeitan, giaur, pies chrześcijański, który się powinien smażyć w najgłębszej otchłani piekła! — odrzekł Manach el Barsza. — W Edreneh gonił za mną przez dwadzieścia ulic. Uczyniłem wszystko, aby go zmylić, a jednak mnie wynalazł. A ten malec, który mu towarzyszy, to taki sam dyabeł. Lepiej było zakłuć go