Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/487

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   459   —

i cicho, jak gdybyśmy się znajdowali w meczecie. Miejsce, na którem ława wznosiła w niebo swoje cztery drewniane nogi, było świętem dla tych ludzi. Może już nie jedno z nich przywiązywano do tej ławy z bosemi podeszwami, przymocowanemi do nóg drewnianych. Takie wspomnienia zwykle wywierają przygnębiające wrażenie.
Zamiast mi odpowiedzieć, zwrócił się urzędnik do sierżanta:
— No, i nie sprowadziliście go dotąd? Czy chcecie zamiast niego dostać bastonadę?
Na to wskazał zadyszany sierżant na mnie i odpowiedział:
— To właśnie on, panie!
— Co? To ten?
— Tak.
Kodża basza zwrócił się szybko do mnie i zmierzył mnie od stóp do głowy. Przytem tak kiwał głową, jak gdyby jego zadaniem życiowem było udowodnić tym nieustannym wahadłowym ruchem kulistość naszej ziemi. Twarz jego przybrała surowy i ponury wyraz; odezwał się szorstko:
— Więc to ty jesteś aresztantem!
— Ja? Nie, tem nie jestem — odrzekłem spokojnie.
— Powiada mi to mój sierżant kawasów!
— Mija się z prawdą.
— Nie, mówię prawdę. To on jest — stwierdził organ bezpieczeństwa publicznego.
— Czy słyszysz? — huknął na mnie kodża basza. — Nazywasz go kłamcą, ale ja jestem przekonany, że on zawsze mówi prawdę.
— A ja ci powiadam, że kłamie! Czy widziałeś nas, gdyśmy wjeżdżali na dziedziniec?
— Tak, stałem w oknie.
— Musiałeś więc zauważyć, że siedzieliśmy na koniach. Zjawiam się dobrowolnie u ciebie. Twoi kawasi przybiegli dopiero za nami. Czy nazywasz to uwięzieniem?