Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/471

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   445   —

— No mów! A może mam ci kazać usta otworzyć? Bastonada bardzo dobry środek.
Patrzył ciągle w niepewności na ziemię. Obawa przed Mibarekiem była widocznie tak silna, jak strach przed bastonadą.
— Dobrze! Skoro nie chcesz mówić, to sam sobie przypiszesz skutki. Hadżi Halefie Omarze ago!
Zaledwie znów wymówiłem to imię, przewoźnik przestał się namyślać. Rzekł półgłosem:
— Effendi, nie sprowadzaj kawasów. Powiem ci przecież, choćby się na mnie potem Mibarek gniewał. Nie pozwolę się obijać z powodu jego sprawy.
— Dlaczego miałby się rozgniewać na ciebie?
— On mi surowo zakazał.
— Czy chcesz mu donieść, że mi to powiedziałeś?
— Nie, ani myślę, ale ty mu powiesz.
— Nie obawiaj się o to; nie widzę przyczyny, żeby się z tem wygadywać.
— To on dowie się przez swoje ptaki.
Znowu te ptaki! Stary łotr umiał widocznie znakomicie wyzyskiwać głupotę ludzką.
— Wszakże ich niema. Czy widzisz jakiego?
Oglądnął się. Nie było widać ani kruka, ani wrony, ani kawki.
— Nie. Nie posłał żadnego ptaka, bo nie wiedział, gdzie zsiądziesz z konia.
— Przecież mógł mu kazać lecieć za mną. Nie byłby wprawił ciebie w kłopot, a ja ptakowi nie byłbym mógł dać bastonady. Twój stary Mibarek nie jest zapewne taki mądry, jak się tobie wydaje. A więc nie obawiaj się! Mów! Jeśli się chce przyjść potajemnie do niego, należy powiedzieć pewne słowo.
— Tak, effendi.
— Czy jest więcej takich słów, stosownie do liczby osób?
— Nie. Wszyscy znają tylko to jedno.
— A może do różnych celów są różne słowa?
— Nie, jest tylko jedno, nie więcej.