Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/447

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   421   —

Wyglądała straszliwie. Ujrzawszy nas, odstąpiła od tamtej i powstrzymała szumny strumień wymowy.
— Pokój z wami! — pozdrowiłem.
— Na wieki, amen! — odpowiedziała.
Te słowa kazały mi przypuścić, że miałem przed sobą Bułgarkę, greckiego wyznania.
— Czy to jest źródło, które uzdrawia?
— Tak, panie. To źródło słynie na cały kraj i daleko poza nim.
Do tej wiadomości doczepiła nazwy stu chorób, na które można tu znaleźć ratunek i tyluż cudów, które miały się spełnić w tem miejscu.
Rozwinęła przytem zdumiewający talent krasomówczy. Słowa tryskały poprostu jej z ust, nie było pomiędzy niemi luki na jedną setną sekundy, której mógłbym użyć, aby za pomocą pytania wtargnąć w ten wał. Nie pozostawało nic innego, jak pozwolić jej wygadać się, co jednak nastąpiło dopiero po dłuższym czasie. Pytała mnie o niezliczone choroby, ułomności i wady, które mogły mnie tu zapędzić. Na odpowiedź jednak nie czekała bynajmniej.
— O Allah! Maszallah! Allah w Allah! — wołał hadżi Halef Omar raz po raz załamując ręce.
Kobiecie zdawało się, że te okrzyki nie odnoszą się do jej potoczystej wymowy, lecz do zalet gorącego źródła i widziała w tem pobudkę do dalszego wyliczania z prawdziwie przygniatającą wprawą językową. Aby ją zmusić wreszcie do milczenia, dotknąłem boków karego lekko ostrogami. Nie przyzwyczajony do tego rzucił się w górę wszystkiemi czterema nogami.
Mówczyni umilkła i odskoczyła, wydając okrzyk przestrachu. Skorzystałem z tego, aby przecież przyjść do słowa.
— Jak się nazywasz? — zapytałem ją.
— Nohuda. Urodziłam się w Debrinic, skąd pochodził także mój ojciec. Matka umarła wkrótce po mem urodzeniu. Dziadkowie byli po tamtej stronie rzeki...
Poderwałem znowu karego, gdyż nie bez powodu