Przejdź do zawartości

Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/440

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   414   —

— Effendi, czy następstwa mogą się istotnie okazać dla Halefa tak złemi?
— Oczywiście!
— Ale ty go wyratujesz?
— Ani myślę! — odrzekłem, ponieważ Halef słyszał moje słowa. — Stał się winnym oporu władzy i cielesnego uszkodzenia policyanta. Nie ocalę go, jeśli go pochwycą.
— Niech więc umyka!
— Niech robi, lub nie robi, co mu się podoba. Działał bez mego zezwolenia, jak mały chłopak, niezdolny przewidzieć skutków czynu. Niech więc spadną na niego. Ja mu nic nie pomogę.
Nie bez trudu wyraziłem się tak surowo. Bolało to mnie może bardziej, niż hadżego, ale uważałem za konieczne dać mu raz taką nauczkę.
Szedł ze mną wiernie przez wszystkie niebezpieczeństwa — i przez jakie niebezpieczeństwa! Ile razy postawił życie ze mną razem na szali! Porzucił ojczyznę, co więcej Hanneh, ten kwiat kobiet. Serce moje przepełnione było wdzięcznością dla niego, ale on zaczynał być nieostrożnym.
To, że udało nam się niejedno niebezpieczne przedsięwzięcie, że towarzyszyło nam szczęście i że wydobywaliśmy się zawsze z najgorszego położenia, to powiększało zbytnio jego ufność w siebie. Był podobny do małego, ale dzielnego pieska, który ma odwagę rzucić się najsilniejszemu brytanowi na gardło. Jedno kłapnięcie zębami tego olbrzyma zabiłoby go. A właśnie teraz zbliżaliśmy się do niebezpiecznego terytoryum Skipetarów.
W duchu cieszyłem się z tego, że tak dzielnie wytłukł leniwego policyanta. Oczywiście przygotowałem się na to, żeby oddalić od niego skutki tego zajścia, ale uważałem za stosowne przytłumić trochę jego zbytnią pochopność do czynu.