Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/439

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   413   —

— Ale goni! — rzekł Halef z zadowoleniem. — Jak się sprawiłem, zihdi?
Spojrzał na mnie, jakby oczekiwał pochwały. Tymczasem został skarcony dotkliwie:
— Źle, bardzo źle sobie postąpiłeś. Palnąłeś już niejedno głupstwo, ale dziś chyba największe!
— Zihdi, czy to na seryo?
— Zupełnie.
— Ależ on zasłużył na chłostę!
— A czy jej wymierzenie należało do ciebie?
— A od kogóż miał ją otrzymać?
— Od swego przełożonego.
— O Allah! Gdyby on go kazał oćwiczyć, to zasnęliby obaj z pewnością. Nie; kto chce działać, niech działa szybko! Ten człowiek leżał sobie przed nami, jakby był pradziadkiem wielkorządcy, którego muszą czcić wszyscy wierni i niewierni poddani. Ja przeszkodziłem mu w tej przyjemności.
— Nie pomyślawszy jednakże o skutkach.
— Jakież to mają być skutki? Jeżeli nas oskarży przed prefektem, to może się zdarzyć, że i ten poczuje mój harap.
— Halefie, już mi dość tego. Ten kawas zasłużył na skarcenie; to prawda; ale ty powinieneś był zaczekać na to, co ja zrobię. Nie wiemy, jakie grożą nam niebezpieczeństwa, to też było niepojętą wprost głupotą zadzierać się w dodatku z policyą. Szydziłem z tego człowieka, ty mogłeś uczynić to samo. Ty go natomiast obiłeś. Nie poleciłem ci tego, więc nie będę się troszczył o skutki. Nic mnie to nie obchodzi. Bacz, żebyś się z tego wydostał!
Wsiadłem na konia i pojechałem, a za mną towarzysze w milczeniu. Najniżej zwiesił Halef głowę. Wyjaśniało mu się coraz to bardziej, że nam dużo zaszkodził.
Turek, który miał najwięcej powodu do gniewu, jechał obok mnie, nie odzywając się ani słowem. Po chwili dopiero spytał: