Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/427

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   401   —

— Jak oślica Balaama! Coza cud! A moim cudom nie chcecie wierzyć!
— To nie cud, bo kary nie da mi odpowiedzi w moim, lecz w swoim języku, jak to zaraz zobaczysz. Uważaj!
Rozmawialiśmy oczywiście pocichu. Podpędziłem konia naprzód o kilka kroków i posłuchał bez najmniejszego oporu. Na lewo poszedł też dobrowolnie, ale gdy zwróciłem go w prawo, parsknął znowu, zaczął strzyc uszyma i kręcić ogonem.
— Widzisz — rzekłem do gospodarza. — Tam ktoś jest po prawej stronie. Kary mi to powiedział. Popatrzę

W przekonaniu, że zobaczę rabusia, wpędziłem karego w zarośla. Po kilku krokach ujrzałem człowieka, zwietrzonego przez konia. Miał na sobie ubiór i broń kawasa, leżał wygodnie na miękkiej trawie i gryzł cybuch. Po jego minie, pełnej zadowolenia z siebie, widać było, że żyje w najlepszej zgodzie z Bogiem, światem i samym sobą. Nawet tak niespodziane zjawienie się pięciu jeźdźców nie wyprowadziło go widocznie z równowagi. Wyrwaliśmy go pewnie z głębokiej drzemki.
— Allah z tobą! — pozdrowiłem go.
— I z wami! — odpowiedział.
Zauważył już resztę przybyłych za mną.