Przejdź do zawartości

Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/420

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   396   —

miałem sprzeczać się z gospodarzem, wyposażonym wprawdzie wcale dobrze umysłowo, ale opętanym przesądami Wschodu? Może było nawet lepiej zostawić go z jego zapatrywaniami. Odrzekłem przeto:
— Kto nie myślał nad takiemi sprawami, ani ich nigdy nie widział, ten nie może ani potwierdzić tego, ani temu zaprzeczyć.
— Ale ja potwierdzam! — zauważył Halef, który przysłuchiwał się wszystkiemu, rzucając mi niejedno chytre spojrzenie.
— Ty? Więc wierzysz w to?
— Mocno.
— To mnie dziwi.
— Czemu, zihdi?
— Bo i ty, o ile wiem, nie poznałeś jeszcze nikogo, ktoby się umiał robić niewidzialnym.
— Ja? Nie poznałem? O jakże ty się mylisz!
— No i kiedyż to zawarłeś taką znajomość?
— Bardzo często. Ostatni raz nawet dzisiaj.
Przewidywałem, że zamierza znowu popełnić jakąś śmieszność. Zamilkłem więc. Ale Turek podniecił się natychmiast. Myślał, że dostanie dowód dla swego zabobonu i zapytał czemprędzej:
— Dzisiaj? Może po drodze?
— O nie!
— A zatem u mnie?
— Odgadłeś.
— Allah! U mnie miałby być ktoś, co tak prędko stał się niewidzialnym?
— Tak, u ciebie.
— Czy i ja go widziałem?
— Naturalnie.
— Czy jeden z tych dwu zbójów?
— Ani im się śniło.
— Któż taki?
— Placek z jaj. Widziałeś całkiem wyraźnie, że wlazł we mnie, a potem zniknął.
Gospodarz przybrał najpierw wyraz wielkiego zdu-