Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/415

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   391   —

— Czy to już cały opis, jakiego czekam od ciebie?
— Nie. Owinięto je w stary kaftan, znosząc z góry. Pojechałem rano do miasta, aby kupić tytoniowego nasienia i przybyłem właśnie wtedy, kiedy można było zobaczyć trupa.
— Chciałbym szczególnie wiedzieć, jak wyglądała jego szyja.
Okropnie!
— Opiszże! Czy były rany?
— Nie, ale wyraźne były ślady szponów, którymi go duchy pochwyciły.
— Hm! Czy te szpony wcisnęły się w szyję?
— Jak ty sobie dziwnie to wyobrażasz! Duchy na krew patrzeć nie mogą i ran nigdy nie zadają.Nie zadrasną nawet skóry. Strach mnie zbierał na widok trupa, ale mimoto dobrze się mu przypatrywałem, zarówno jak wielu innych.
— Jaki kształt miały te znaki po szponach?
— Jak długie, wązkie, krwią podbiegłe odciski; dwa z tyłu, a ośm z przodu.
— Myślałem to sobie.
— Czy widziałeś już kogo, zabitego przez duchy?
— Nigdy. U nas duchy nie mordują nikogo. Są spokojnej natury. Jest ich dwa gatunki: niespokojne duchy i lekkoduchy. Tylko pierwszy rodzaj może się stać niewygodnym. Drugi nic złego nie czyni.
— O jakże szczęśliwa jest twoja ojczyzna, że tylko takie duchy posiada! Nasze gorsze, o wiele gorsze! One zaraz kark skręcają człowiekowi i potem się umiera.
— Tak, wierzę mocno, że się umiera.
— Naturalnie! Dlatego proszę cię na Allaha, żebyś w nocy nie szedł na tę złą górę, bo musianoby cię znieść stamtąd jako trupa.
— No, namyślę się jeszcze.
— Tu niema się co namyślać. Gdy mnie pytają, czy chcę zginąć, czy zostać przy życiu, to nie mam się nad czem namyślać. Wybieram życie.