Przejdź do zawartości

Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/410

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   386   —

liczb takich. Pękłaby jak stary moździerz, do którego nasypano za wiele prochu. Jedźmy dalej!
Wziął znowu cugle do ręki i popędzał konia mrucząc:
— I ty hadżego kłamcą nazywasz? On mi jeszcze za mało powiedział o tobie.
— Ibareku, to co teraz usłyszałeś odemnie, tego uczy się każde dziecko w mojej ojczyźnie,
— Maszallah! Dziękuję za taki kraj, w którym już dzieci muszą ważyć i mierzyć gwiazdy! Co za szczęście, że się tam nie urodziłem! Ten szewc, od którego nauczyłem się warzyć piwo, nic mi o tem nie wspominał i mądrze postąpił. Mówmy o czem innem! Przyznałem otwarcie, że pochwała twoja sprawia mi podwójną radość, ponieważ z ust twych pochodzi. Byłeś ze mnie zadowolony i to mi dodaje otuchy, że wrócą mi się moje pieniądze.
— Jeśli mnie nadzieja nie myli, to je odzyskasz.
— Nadzieja? Ty się tylko spodziewasz?
— Tak. A jakżeby?
— Ty nie spodziewasz się, lecz wiesz dokładnie.
— Mylisz się.
— Nie. Mogę na to przysiąc, że ty wiesz.
— Dopuściłbyś się krzywoprzysięstwa.
— Nie, effendi! Kto w pustyni, w lesie i w polu umie rozpoznawać ślady ludzi dawno zaginionych, przed tym nie jest także zakryte, gdzie się znajdują moje pieniądze.
Teraz rozgniewałem się naprawdę. Mały hadżi mógł mnie kiedy wprawić w najgorsze położenie swojem nieopatrznem wychwalaniem.
— I to powiedział ci oczywiście Halef? — spytałem gospodarza.
Skinął głową potakująco.
Zwróciłem się do Halefa:
— Halefie, czemu w tyle zostajesz? Zbliż się tutaj!
— Co takiego, zihdi? — spytał uprzejmie, jak pies, który czuje, że go wołają po to, żeby go obić, a mimo to macha ogonem.