Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/399

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   375   —

— Na co?
— Gdybym wiedział, że wróci dopiero jutro, to radziłbym tu dzień cały przepędzić. Jesteśmy przecież gośćmi i dostaniemy wszystkiego, czego zażądamy, nie płacąc ani para. Coś takiego należy wyzyskać wedle możności.
— Zbytecznie obawiasz się o to. Gospodarz zostanie tam pewnie do jutra.
— Tak ci się zdaje?
— Gdy się obchodzi urodziny, to główna uroczystość przypada zawsze na wieczór.
— To prawda.
— Zanim się skończy, zapadnie północ z pewnością. Czy przypuszczasz, że siądzie jeszcze na konia, żeby przez cztery długie godziny do domu jechać?
— Nie będzie miał do tego chyba ochoty.
— Może nietylko ochoty. Je się i pije, a picie na urodziny to przykra historya. Upije się człowiek bardzo łatwo i śpi potem do pół dnia.
Zdawało mi się, gdy to słyszałem, że jestem w państwie niemieckiem, gdzie mają panować podobne zapatrywania.
— Masz słuszność — przyznał drugi, pociągnąwszy potężny łyk z dzbana. — Gospodarz się upije, a jutro zaśpi. Przed południem nie będzie jeszcze w domu. Możemy więc tu sobie użyć i przez noc zostać. Ci przeklęci czterej nie są już niebezpieczni, nie pilno nam więc z jazdą do Ostromdży.
— Dobrze! Zostańmy zatem! Gdy pomyślę o nocy onegdajszej, gniewam się sam na siebie. Ten niewierny pies chrześcijański, który jeździ na karym, był w naszych rękach i pozwoliliśmy mu się wymknąć!
— Tak, to istotnie nie do darowania. Jedno pchnięcie nożem i byłby nieszkodliwy.
— Stało się wszystko tak nagle! Trudno się było opamiętać. Zaledwie znaleźli się między nami, a już w tej samej prawie chwili zniknęli.
— Ale jak oni weszli do gołębnika?