Przejdź do zawartości

Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/284

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   264   —

— Ja znam wszystkich tych ludzi. To posłaniec Szuta.
— Wiesz o tem także? Effendi, widzę, że jesteś wybitnym członkiem związku. Wyświadczasz nam wielki zaszczyt, zajeżdżając do nas. Rozkazuj wedle upodobania; jestem gotów do wszelkich usług.
— Dziękuję ci! Nie potrzebowałem nic, prócz wiadomości, którą dostałem od ciebie. Teraz chodźmy już na spoczynek!
— Kiedy nas opuścisz?
— Jutro o świcie. Nie potrzebujesz jednak nas budzić; wstaniemy sami na czas.
Pozdrowiwszy go łaskawie i uprzejmie, wyszliśmy od niego.
— Zihdi — rzekł Halef po drodze. — Dowiedzieliśmy się zatem o wszystkiem, co tylko chcieliśmy wiedzieć. Ten uważał ciebie za wielkiego opryszka, a mnie za twego przyjaciela i sprzymierzeńca. Są ludzie, którzy mają w głowie placki z jaj zamiast mózgu. Gdyby wiedział, że brat jego kark skręcił i że Mosklanowi wybiłeś zęby, nie życzyłby nam pewnie tak serdecznie dobrej nocy.
— O, kochany Halefie, nie tryumfujmy! Czyż to nie możliwe, żeby wiadomość o tem, co się stało, przyszła tu jeszcze dziś w nocy?
— Fi amahn Allah — broń nas Boże! Ten człowiek by nas zadławił.
— Musimy się mieć na baczności. Wleźliśmy do nory hyeny, aby spać u niej. Zobaczymy, czy się wydostaniemy szczęśliwie!
Sen miałem mimo to dobry. Zbudził mnie dopiero głos Albaniego, który już śpiewał swoje jodlery. Był to człowiek lekkomyślny i nieprzezorny i niestety już nie długo potem jodłował. Z tej podróży wrócił wprawdzie szczęśliwie, ale wkrótce potem utopił się podczas morskiej kąpieli.
Kiedy wyszedłem na podwórze, targował się właśnie o zapłatę z bratem gospodarza. Koszta biesiady