Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/281

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   261   —

— Naturalnie! Jestem wielkim zwolennikiem pożegnań i wogóle scen rozczulających. Czy nie zdziwił się pan, ujrzawszy w notatce pismo niemieckie?
— Było to dla mnie niespodzianką. Ale dość już na teraz. Wyruszam jutro wczesnym rankiem i chciałbym się teraz położyć na spoczynek.
— Spać? Chyba nie. Wszak pan ma opowiadać, jak się panu wiodło przez ten długi czas.
— To za wiele na dziś wieczór. Z resztą jedziemy razem i mamy czas na takie opowiadania.
— Gdzie pan śpi?
— Tu przez furtę za pierwszemi drzwiami.
— A ja za trzeciemi.
— W takim razie jesteśmy sąsiadami, gdyż dwaj moi towarzysze mieszkają przy panu. Dobranoc.
— Dobranoc!
Poszedłem najpierw z Halefem do stajni, ażeby zajrzeć do koni. Zaopatrzono je dobrze. Odmówiłem jeszcze jak zwykle przed spaniem Rihowi surę do ucha i chciałem się udać na spoczynek, ale na dziedzińcu spotkaliśmy owego ponurego człowieka, który nas przyjął. Zatrzymał się koło nas i rzekł:
— Panie, goście poszli, bo śpiew ustał. Teraz mam czas z tobą pomówić. Czy pójdziesz ze mną?
— Chętnie. Mój przyjaciel pójdzie także.
— On ma także kopczę, miło mi będzie go przyjąć.
Zaprowadził nas na front, do małej izby, w której ułożyliśmy się na leżących pod ścianami poduszkach. Przyniósł kawę w zgrabniutkich finganach i fajki niezwykłej roboty. Robiło to wrażenie zamożności. Po zapaleniu fajek usiadł przy nas i zaczął:
— Macie znak, dlatego nie pytałem was o paszporty, ale powiedzcie mi swoje imiona, abym wiedział, jak mam was nazywać.
— Mój przyjaciel nazywa się hadżi Halef Omar, a ja Kara effendi.
— Skąd przybywacie?