Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/279

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   259   —

— Pan ma przy sobie towary, a może także pieniądze. To bardzo ponętne dla ludzi z takiemi zapatrywaniami. Bez zbytnich skrupułów pożyczą sobie pańskich rzeczy na całe życie. Mogłoby się nawet zdarzyć, że pan, wsiadając na okręt, zauważyłby, że pana gdzieś w górach już zastrzelono i zakopano w jakiejś dzikiej czeluści.
— Za takie uwagi oczywiście dziękuję. Wcale tego sobie tak nie wyobrażałem. Dotychczas spotkało mię tylko, że mię w Adaczaly dość porządnie wygrzmocili a potem, że zgubiłem portfel. To ostatnie muszę przy pisać jedynie własnemu lenistwu, dlatego też nie kładę tego na rachunek tutejszej ludności.
— A może przecież?
— Czy może być ktoś temu winien, że ja coś zgubię?
— Nie, jeśli pan zgubił istotnie.
— Czy pan sądzi, że mi ukradziono?
— Bardzo podobne do prawdy, a jeżeli nie, to znalazca powinien był oddać panu portfel.
— Hm! Wszak on nie znał mnie? Sam nie wiem, gdzie mi się podział.
— Przypuszczam, że strata niezbyt wielka.
— Nie. Ośmdziesiąt austryackich guldenów papierowych. Tobym jeszcze odżałował, ale miałem tam kilka bardzo miłych pamiątek, których brak odczuwam boleśnie.
— Co to było?
— Rozmaite rzeczy, które pana nie zajmą.
— Tak. „Żadna śmierć nas nie rozłączy“.
— Jak? Co pan powiada?
— „Tyś jest tak piękna!“
— Panie, ja pana nie rozumiem!
— Dokładne obliczenie opłat wszelkich rodzajów skata. To zapewne wysoce cenna pamiątka przegranego solo żołędnego z siedmioma honorami i trzema dyskami.
— Co pan tu opowiada! Zaczynam wierzyć, że pan wie, co było w moim portfelu.
— Tak mniej więcej.