Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/273

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   255   —

— Tak.
— Jakto? Czyś pan wiedział, że jestem tutaj?
— Tak. Przybywa pan z Czirmen i udaje się do Menliku.
— Rzeczywiście, on to wie! Ale od kogo dowiedział się pan o tem?
— Najpierw mówił o panu kowal Szimin w Koszikawak.
— Tak, byłem u niego.
— To znaczy... on nie miał właściwie o tem pojęcia, że to pan jest tym człowiekiem. Mówił o jakimś tirki czaghyryndży, który do niego zajechał.
— Tirki cza — czi — czo — czu — jakie to słowo. Co ono znaczy?
— Śpiewak.
— Ach tak! Niech tam sobie kukułka kuka po turecku! Mnie to ciężko przychodzi!
— A jednak podróżuje pan tutaj!
— No, porozumieć się jakoś potrafię. Gdy nie idzie słowami, to pantominą. Miny to mowa powszechna, którą każdy rozumie. Ale siadaj pan i opowiedz mi co...
— Proszę, może się pan odwróci? Jest tu jeszcze ktoś, co chce panu „dobry wieczór“ powiedzieć.
— Gdzie? Tu? Ach, to przecież pan hadżi Ha — Hi — Ho — z tem długiem nazwiskiem!
Halef poznał, że mowa o nim, więc rzekł z powagą:
— Hadżi Halef Omar Ben hadżi Abul Abbas Ibn hadżi Dawud al Gossarah.
— Dobrze już, dobrze! Nie mogę sobie zapamiętać tylu hadżich. Z ostańmy przy prostem Halef. A zatem dobry wieczór, panie Halefie!
Podał mu rękę, a Halef ją uchwycił, nie rozumiejąc ani słowa.
— Proszę sobie przypomnieć, że poczciwy hadżi nie jest Niemcem — rzekłem. — On pana nie rozumie.
— Ach tak! Po jakiemuż on mówi?
— Po arabsku i po turecku.