Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/274

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   256   —

— A to właśnie moje ciemne strony. No, my się już jakoś porozumiemy. Ale na teraz dość tego śpiewania. Teraz nastąpi opowiadanie.
Obecni zmiarkowali, że przyszło tu do całkiem niespodziewanego spotkania. Z widocznem niezadowoleniem zauważyli, że cytrę, na której zresztą dwu strun brakowało, odłożono na bok. Tryesteńczyk jednak wyrzekł się podziwu, którym darzyli słuchacze jego śpiew. Pociągnął mnie ku sobie na ziemię i rzekł:
— Teraz mi pan opowie, co pan przeżył od tego czasu.
— To wypełniłoby kilka wieczorów. Opowiedz pan najpierw, jak się panu powodziło!
— Dobrze i źle na przemiany. Zajmowałem się rozmaitemi rzeczami, częściowo szczęśliwie, a częściowo nieszęśliwie. Teraz jestem kompanionem mego kompaniona i rozbijam się tutaj, aby zbadać, jakie można mieć z tego kraju korzyści.
— Dokąd się pan stąd udaje?
— Na jarmark do Menliku.
— Ja także.
— To pyszne! Czy zostaniemy razem?
— Tak, o ile pan ma konia dobrego. Ja się bardzo śpieszę.
— O, konia mam znakomitego. Pod tym względem niema żadnych wątpliwości co do naszej wspólnej podróży.
— Myślę, że lepiej pan jeździ teraz, niż wówczas na wielbłądzie, którego wynajęliśmy w Dżiddah.
— Niema obawy. Jeżdżę jak Indyanin, albo jak dyrektor cyrku!
— Ma pan własnego konia?
— Nie.
— Ojoj! A więc wynajętego?
— Tak. Mam dwa muły; jednego dla siebie, a drugiego pod towary. Właściciel jedzie na trzecim jako przewodnik i poganiacz.
— Ile pan płaci?