Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   252   —

Dotarłszy do celu, zapytaliśmy o kawiarnię Dezelima. Dowiedzieliśmy się, że to nie tylko kawiarnia, lecz zarazem chan i że zostawało tu na noc mnóstwo podróżnych.
Było to, co prawda, niezbyt bezpieczne zajeżdżać do domu człowieka, który sobie kark skręcił przezemnie, ale wiadomość o tem nieszczęściu jeszcze nie doszła tutaj; a że Dezelim był szwagrem Szuta, spodziewałem się, że nasi zbiegowie do niego zajechali. Myślałem, że się tu o czemś korzystnem dowiemy.
Dom stał przy wspomnianej już powyżej ulicy. Miał obszerny dziedziniec ze stajniami i z nizkim budynkiem, w którym znajdowały się przeznaczone dla obcych sypialnie. Były to małe izdebki z całkiem pierwotnemi posłaniami. Kołdry itp. musiał podróżny przywozić z sobą.
Kiedy zsiedliśmy z koni, przystąpił do nas człowiek, o ponurym wzroku, pytając, czy chcemy przenocować. Na moją potwierdzającą odpowiedź odrzekł:
— W takim razie musicie spać na dziedzińcu. Wszystkie izby zajęte. Niema już miejsca.
— Dla takich także nie? Przy tem zapytaniu wskazałem na kopczę. Byłem ciekaw, czy to wywrze jaki skutek.
— Ach! To wy bracia — odpowiedział pośpiesznie. — To co innego; wyszuka się miejsce; ale będziecie spać po dwu, bo mam tylko dwie izby.
Zgodziliśmy się oczywiście i poszliśmy za nim na dziedziniec, aby konie dobrze umieścić. Po drodze wydało mi się, że słyszę jakiś śpiew tu niezwykły, ale nie zważałem na to. Kazano nam wejść najpierw do wspólnej izby kawiarnianej, gdzie nam powiedziano, że przypadkiem możemy dostać świeżego piławu z kury. Przyjęliśmy tę propozycyę.
Prócz nas nie było w izbie nikogo, a młodzieniec, który nam usługiwał, uważał widocznie rozmowę za grzech. Jedliśmy więc w milczeniu i bez przeszkody. Potem przyszedł mruk, aby nam wskazać przeznaczone dla nas izby.