Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/234

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   216   —

— No, zobaczysz, że nie jestem bez serca. Nie pozwolę nic wymusić na sobie, ale potrzebującemu wsparcia darowuję chętnie, co mogę, o ile widzę, że zasługuje na to. Życia mi ocalić nie zdołasz, niepodobna więc, żebyś otrzymał nagrodę za ocalenie. Jeśli jednak powiesz, w jakiem niebezpieczeństwie się znajduję, gotów jestem dać ci bakszysz.
— Bakszysz? Jałmużnę? Panie, nie jestem żebrakiem.
— Więc nie będzie to bakszysz, lecz podarunek.
— Ile zapłacisz?
— Zapłacić? Płaci się tylko cenę, a ja ci już powiedziałem, że o zapłacie mowy niema. Obiecuję ci podarunek, a wysokość jego oznacza ten, który go daje, a nie ten, który bierze.
— Chciałbym jednak wiedzieć, ile mi ofiarujesz.
— Nie dam ci nic, albo tyle, ile mi się spodoba. Zwracam uwagę, że nie mam czasu na daremne tracenie słów. Co więc masz mi donieść?
— Nic!
Chciał się odemnie odwrócić, chwyciłem go jednak za ramię i rzekłem tonem surowym:
— Wspomniałeś, że życie moje jest w niebezpieczeństwie, istnieją więc ludzie, którzy go pożądają, a ty wiesz o tem i jesteś ich współwinnym. Każę cię bezwarunkowo uwięzić, jeśli zaraz ich nie wymienisz!
— Żartowałem tylko.
— Kłamstwo!
— Panie! — rzekł w tonie groźby.
— Chciałeś pieniędzy bez względu na to, czy twe doniesienie polega na prawdzie, czy nieprawdzie. Czy wiesz, jak się karze wymuszenie?
— Tu niema mowy o wymuszeniu.
— Dobrze! Nie chcę się złościć, ani czasu na to nie mam. Możesz odejść.
Zostawiłem go, a sam poszedłem do drzwi, ale nie dostałem się jeszcze do nich, kiedy zawołał:
— Effendi, zaczekaj!