Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/206

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   190   —

— Ten effendi, któregoście pojmali, a oprócz tego jeszcze trzej inni.
Ujrzeliśmy właśnie nadchodzących Oską i Omara, a sahaf przywiązywał już konie. Halef nie minął się więc z prawdą. Po chwili spytano:
— Gdzie Ismilanin?
— Nie żyje,
— Kłamiesz!
— Powiedz to jeszcze raz, a rzucę ogień na dach i zgorzejecie. Nie mam zwyczaju żartować z ludźmi waszego pokroju!
— Jakże mógł zginąć?
— Kark skręcił.
— Gdzie?
— Chciał na skradzionym koniu skoczyć przez potok pod Kabacz, ale spadł i złamał kark na dwoje.
— A gdzie koń?
— Odzyskaliśmy go.
— Jeśli to prawda, to niech twój effendi przemówi, abyśmy jego głos usłyszeli.
— To mogę zrobić — odpowiedziałem.
— Na Allaha, to on jest! Słowa te, wypowiedziane tonem przerażenia, pochodziły z ust piekarza.
— Tak, to ja — podjąłem rozmowę dalej. — Pytam, czy się poddajecie?
— Idź do dyabła!
— Tego nie zrobię, lecz coś innego, co nie będzie dla was przyjemnem.
— Co takiego?
— Chcieliście mnie zamordować, a teraz jesteście w mojej mocy. Nie jestem muzułmaninem, lecz chrześcijaninem i nie pragnę zemsty nad wami. Wyślijcie do mnie bojadżego Boszaka, jako pośrednika. Powiem mu, pod jakim warunkiem zrzekam się zemsty. Jeśli nie posłuchacie tego rozkazu, posyłam jednego z moich ludzi do stareszina z Dżnibaszlu. On was uwięzi, a potem możecie sobie pomyśleć, co się stanie.