Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   191   —

Wewnątrz zaczęto szeptać.
— Wyjdź! — usłyszałem.
— O, Allah! On mnie zamorduje! — bronił się grubas.
— Pamiętajcie także o dywanach, któreście poukrywali — przestrzegałem ich. — One także przepadną, jeśli nie uczynicie zadość memu żądaniu.
— Co zrobisz z bojadżym? — zapytał któryś.
— Oznajmię mu tylko, pod jakim warunkiem puszczę was wolno.
— Nic złego go nie spotka?
— Nie.
— Będzie mógł wrócić, gdy skończy z tobą rozmowę?
— Tak.
— Czy przyrzekasz nam to na Allaha i proroka?
— Powiedziałem wam, że jestem chrześcijanin. Nie przysięgam na żadnego proroka.
— Jak się zowie twój Allah?
— Tanry — Bóg!
— To przysięgnij na swego Tanry!
— I tego też nie uczynię. Zbawiciel nasz Jezus zakazał przysięgać. My chrześcijanie mówimy „tak“ albo „nie“ i dotrzymujemy słowa.
— I nie oszukasz nas?
— Nie.
— To daj nam słowo!
— Daję słowo i obiecuję, co następuje: jeśli wyślecie bojadżego i będziecie spokojni, dopóki się z nim nie rozmówię, to mu włos z głowy nie spadnie, on wróci bez kłopotu i szkody do was.
— Ale jeśli się z nim nie pogodzisz?
— To powiem wam, jaki jest mój zamiar. Zresztą, jeśli zachowacie się cicho, zrozumiecie każde słowo naszej rozmowy. Poznacie z tego, że jestem pobłażliwy; uczynicie nawet z radością to, czego zażądam.
— Ty dałeś słowo, ale czy towarzysze twoi źle się z nim nie obejdą?