Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/202

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   186   —

— Byłbyś nic na to nic poradził; twój koń nie był dość rączy, aby Riha doścignąć.
— Twój także nie. Czy byłbyś mógł zmylić złodzieja bezemnie? Czy byłbyś zdołał wziąć go pomiędzy mnie a siebie? Widząc tylko mnie, sądził, że jestem jedynym, który go ściga. Dlatego przestraszył się, ujrzawszy, że przeciąłeś mu drogę. Musiał zawrócić i dzięki temu dostał się Rih napowrót w twe ręce. Czy byłoby się to udało bezemnie?
— Nie. Masz niezaprzeczoną słuszność. Bardzo się teraz niepokoję o naszych obu towarzyszy.
— To zbyteczne! Oni waleczni.
— Ale mają przemoc przeciwko sobie, a ich wrogowie kryją się w chacie.
— Nie tylko są w chacie ukryci, lecz także uwięzieni.
— Na jak długo? Mogą kulami dosięgnąć Omara i Oskę przez drzwi lub okno.
— Nie. Dałeś im przecie wskazówki. Ja także, zanim pojechałem za tobą, zawołałem na nich, żeby się ukryli poza drzewami i strzelali do każdego, komu przyszłaby chętka wyjść z chałupy. Co zrobisz z tymi ludźmi?
— To zależy od tego, jak oni się zachowają.
Sahaf jechał z uszanowaniem za nami. Zauważywszy, że rozmowa moja z Halefem skończona, zbliżył się do mnie i zapytał:
— Panie, czy mogę wiedzieć, co się stało i dlaczego ci mam towarzyszyć?
— Później! Mam nadzieję, że dziś jeszcze powitasz Ikbalę, najpiękniejszą dziewicę z Rumili, w obecności jej ojca. Teraz śpieszmy, a nie rozmawiajmy!
Wjechaliśmy tymczasem w las, a niebawem znaleźliśmy się w pobliżu polany. Powstrzymaliśmy konie, aby nie dosłyszano tak łatwo naszego przyjazdu. Przybywszy prawie na brzeg polany, zsiadłem z konia i oddałem go Halefowi do potrzymania.