Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/188

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   172   —

— No, to może się nauczyłem tymczasem.
— Nie. Ty nas oszukałeś; zażartowałeś sobie z nas. Z początku siedziałeś na koniu jak niedoświadczony chłopak; gdy przeciskałeś się przez płot i przeskakiwałeś przez potok, wydało mi się, że kark skręcisz.
— To pozostawiam innym, na przykład temu tam.
Wskazałem przytem na Ismilanina.
— Allah! Czy on kark skręcił?
— Tak.
— To nie żyje?
— Oczywiście.
— Drogo opłacił kradzież. Kto on?
Przostąpił do zabitego, odwrócił twarz jego i zawołał w zdumieniu:
— Bóg działa cuda! To rusznikarz Dezelim z Ismilan!
— Czy znasz go?
— Tak. To zarazem właściciel kawiarni. Wypróżniłem u niego niejedną filiżankę i wypaliłem niejedną fajkę.
— Więc był twoim przyjacielem.
— Nie, tylko znajomym.
— Wtem zbliżył się także drugi, który strumień przeskoczył. On także przyjrzał się twarzy zmarłego i zapytał:
— Ty ścigałeś tego człowieka?
— Tak.
— A on życie przy tem stracił?
— Niestety!
— Więc jesteś mordercą. Muszę cię zaaresztować!
— Nie zrobisz tego! — wtrącił sahaf. — Ten człowiek nie podlega twemu sądownictwu.
Na to przybrał obcy minę pełną godności i rzekł tonem poważnym:
— Ty jesteś Ali, sahaf i będziesz milczeć, ja zaś jestem kiają tej miejscowości, zatem mam prawo mówić. A więc kto jesteś?
Pytanie to było do mnie zwrócone.
— Cudzoziemiec — odrzekłem.