Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   171   —

komu. Oby Allah kazał duszy jego wejść w starą szkapę, którą porywają dziesięć razy dziennie, aby dowiedział się, jak to jest przyjemnie, gdy koń musi łotra dźwigać na sobie!
Przystąpił do rusznikarza i wskazał na jego czapkę.
— Zdejm ją! — rzekł.
— Co?
— Kopczę.
— Ach! Masz słuszność. Byłbym o tem zapomniał.
— A jednak to tak potrzebne. Kto wie, czy byłbym cię ocalił, nie mając tej spinki.
— Skąd ją masz?
— Od jeńca kowalowego.
— To byłeś u Szimina?
— Tak. Opowiem ci to później. Teraz mamy co innego do roboty. Popatrz na tych ludzi! Zdawało się, że wszyscy mieszkańcy wsi zeszli się nad strumieniem. Mężczyźni, kobiety i dzieci stali nad brzegiem i prowadzili głośną, krzykliwą rozmowę. Takie niezwykłe zdarzenie zaciekawiło ich oczywiście.
Dwu z nich zlazło z brzegu i przeskoczyło przez potok. Pierwszym z nich był sahaf Ali.
— Panie, co się stało? — zapytał. — Dlaczego ścigaliście tego jeźdźca?
— Czy sam nie możesz odgadnąć?
— Nie.
— Czy nie poznałeś, na czyim koniu on jechał?
— Na twoim. Czy założyłeś się z nim, czy też chciał go od ciebie kupić i próbował przedtem jego rączość?
— Ani jedno, ani drugie. Chciał go ukraść.
— A wyście go ścigali?
— Jak widziałeś.
— Ależ, panie! Ja nie wiem, co mam myśleć! Nie umiałeś przecież jechać konno!
— I teraz lepiej nie umiem.
— O tak! Jeździsz jak masztalerz wielkorządcy, a nawet lepiej. Nikt nie odważyłby się na skok na tym koniu.