Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   134   —

Zastosowałem się do jej prośby i wyszedłem ponownie. Tam zaczekałem, dopóki mnie nie zawołano. Piekarz wyszedł naprzeciw mnie i powiedział:
— Effendi, masz słuszność, zrobię to, co radzisz. Czy chcesz zaraz sprowadzić sahafa?
— Tak, pojadę zaraz.
— A chcesz potem na dzisiaj i dalsze dni być naszym gościem?
— Dziękuję, ale to być nie może. Muszę odjechać?
— Dokąd?
— Daleko na Zachód, gdzie znajduje się moja ojczyzna.
To powiedzenie było wielkim błędem, jak się potem przekonałem.
— Więc wejdź teraz przynajmniej do meharremu; to tylko selamlik. Muszę ci coś pokazać.
Był taki ustępliwy, a kobiety tak promieniały szczęściem, że nie mogłem odmówić i wszedłem do drugiej izby, urządzonej tak samo, jak pierwsza. Córka oddaliła się na chwilę i przyniosła jakiś przedmiot, owinięty w zgrzebne płótno i obwiązany sznurkami.
— Zgadnij, co to, effendi! — rzekł.
— Któż to może odgadnąć? Powiedz!
Odwinął płótno i ukazała się flaszka.
— To jest sok z winnej jagody. Czy wolno ci go pić?
— Wolno, ale zostaw go we flaszce. Sami się tem orzeźwiajcie!
— Nam to wzbronione. To wino z Grecyi. Dostałem je od pewnego handlarza i schowałem po to, aby mieć czem poczęstować, gdy komu wino pić wolno.
Pozostałem przy odmowie, co go widocznie strapiło. Zamyślił się na chwilę, a potem rzekł:
— Skoro niem gardzisz, nie chcę go mieć dłużej u siebie. Czileko, damy je biednemu choremu Sabanowi?
Zgodziła się na to zaraz i spytała, czy może dodać do tego trochę pieczywa. Pozwolił jej, a następnie zwrócił się do mnie: