Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   131   —

— A jednak mnie okłamujesz?
— Wyznałem ci prawdę!
— Ty śmiesz rzeczywiście to twierdzić? Śpieszno ci do zguby. Niech się stanie twoja wola. Wielkie śledztwo będzie wdrożone przeciwko tobie; zginiesz w ten sposób. Chciałem cię ocalić. Przybyłem, aby ci w zaufaniu wskazać drogę, wiodącą do ratunku.
Piekarz oparł się o ścianę, nie wiedząc, co ma odpowiedzieć.
— Dobrze byłoby, gdybyś się teraz sam zobaczył — rzekłem. — Wina i trwoga nie wyglądają inaczej, niż ty teraz. Weź płaszcz i chodź zemną do kiaji!
Wtem ukazały się jego żona i córka. Podsłuchiwały one w przyległym pokoju i słyszały wszystko. Obie wszczęły głośny lament i zarzucały mi, co tylko mogły. Piekarz zachowywał się spokojnie; rozważał widocznie, jak ma postąpić. Przysłuchiwałem się jakiś czas lamentom obu kobiet i uspokoiłem je potem:
— Bądźcie cicho! Ja chciałem go ocalić, ale on o to nie dbał. Teraz jeszcze byłbym gotów zaniechać doniesienia, ale same widzicie, że on nie prosi o to ani słowem.
To skłoniło go do przemówienia.
— Effendi — rzekł — co wiesz o mnie?
— Wszystko! Nie mam potrzeby podawać ci szczegółów; to rzecz sędziego.
— Czy sądzisz, że mógłbyś odstąpić od doniesienia?
— Tak. Nie uważam ciebie za złoczyńcę, tylko za uwiedzionego. Dlatego chciałbym łagodnie z tobą postąpić.
— Co musiałbym uczynić?
— Wyrzec się uwodzicieli.
— Chętnie to zrobię!
— Tak mówisz teraz, ale skoro się tylko oddalę, nie dotrzymasz przyrzeczenia.
— Dotrzymam; mogę na to przysiąc.
— Żądam więc, żebyś wymówił przyjaźń handlarzowi koni Mosklanowi.