Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   127   —

ści nie stracić. Byłbyś chyba złodziejem, a nie wyglądasz mi na takiego.
— Nie? Hm! Może masz słuszność. Wymówiłeś w sam czas to słowo. Złodziejem nie chcę być rzeczywiście.
— Zostawisz więc tam dywany?
— Tak.
— Przyrzekasz mi to?
— Czemu tobie? Czy są może twoje?
— Nie, ale nie chciałbym, żebyś duszę swą obarczał zbrodnią.
— Jesteś zacny i życzliwy dla mnie!
— Tak. A więc daj mi przyrzeczenie, daj mi rękę na to, że nie zabierzesz dywanów!
— Dobrze, spełnię twą wolę; podaję ci na to rękę! Ścisnął mi prawicę, odetchnął z ulgą i rzekł, chwytając fajkę:
— Chwała Allahowi! Zawróciłem cię z drogi grzechu. Przytem zgasł mi tytoń. Daj jeszcze jedną woskówkę!
— Masz tu! Cieszę się z tego, że zatrzymałeś mnie na drodze cnoty. Pokusa była istotnie wielka. Postaramy się, żeby jej kto inny nie uległ.
— Jak to uskutecznisz?
— Zawiadomię o znalezieniu.
— Allah ’l Allah! Kogo?
— Władzę.
Odłożył znowu czemprędzej zapaloną fajkę, potrząsnął przecząco rękami i rzekł:
— To wcale niepotrzebne!
— A jednak. Pójdę do kiaji, żeby zabrał dywany.
— Co ci przychodzi do głowy? Właściciel sam je zabierze!
— To nie odmieni mego postanowienia. Moim obowiązkiem jest donieść o tem władzy.
— Wcale nie! Ta sprawa ciebie nie obchodzi!
— Nawet bardzo wiele. Kto odkryje zbrodnię, ten ma o niej donieść.