Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   126   —

— O, nie. Jesteście tu naprawdę jak dzieci. Robicie tylko to, co wczoraj i dawniej. Nie chcecie dzisiaj wiedzieć nic ponad to, co już wiedzieliście przedtem. Zagłębienie, o którem mowa, uchodziło zawsze za niedostępne i nie prędko przyjdzie komu na myśl przekonać się, czy jest takiem rzeczywiście. Ciernie tam kłują, a to boli.
— Jak ty się tam dostałeś?
— Konno. Wiesz, że nie zawsze jest się panem swego konia. Takie stworzenie spłoszy się czasem i tak dostanie się człowiek w ciernie.
— Lanetli, lanetli, wakaa! — Przeklęty, przeklęty przypadek! — zawołał.
— Jakto? — spytałem tonem zdziwienia. — Gniewa cię to, że zrobiłem to odkrycie?
— Nie, o nie! Myślałem tylko nad tem, jak przykrem to musi być dla tego, do którego ten towar należy.
— Powinien go był lepiej przechować!
— Panie, dlaczego zamierzasz teraz sprzedać towar?
— Czy to nie najkorzystniejsze ze wszystkiego, co mógłbym uczynić?
— Dla ciebie, ale czy to twoje?
— Oczywiście! Wszak znalazłem!
— To jeszcze nie powód, żebyś to za swą własność uważał. Musisz ją zostawić właścicielowi.
— Więc niech się po nią zgłosi! Ale on się będzie bał.
— On to zabierze.
— On, albo ktoś inny. Jak łatwo może ktoś inny przyjść w posiadanie tego, jeśli tylko będzie odemnie mądrzejszy! Nie, ja to sprzedam.
Piekarz i farbiarz w jednej osobie ochłonął ze strachu, w miejsce którego wstąpiło małe podniecenie.
— Radzę ci tego nie czynić — rzekł. — Prawowity właściciel postara się już o to, żeby swej własno-