Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   121   —

ma przy sobie, uchodzi za człowieka, mogącego sobie na coś pozwolić. Piekarz chciał się przekonać, czy ja należę do tych uprzywilejowanych ludzi. To też odpowiedziałem mu pytaniem o krzesiwo.
— Musiałbym znowu wstawać — rzekł. — Poznaję po tobie, że masz kibritler.
— Jak to poznajesz?
— Po całem twojem ubraniu. Jesteś bogaty.
Byłby miał słuszność, gdyby był powiedział: „jesteś czyściejszy odemnie“. Sięgnąłem do kieszeni, wyjąłem paczkę woskówek i podałem mu jedną. Popatrzył na to zdumiony i rzekł:
— Ależ to nie drewniane?
— Nie. Nie lubię wyrabianych z odun.
— To nawet wosk?
— Tak; zgadłeś.
— I w tem jest knot?
— Oczywiście!
— Mydżypatly, czok adżaib — cudowne, bardzo cudowne! Świeca do zapalania tytoniu! Tego jeszcze nie widziałem. Może mi podarujesz całą paczkę?
Uwierzyć trudno, jakie wrażenie wywiera czasem taka drobnostka. Należy zawsze korzystać z takiej sposobności; to też powiedziałem:
— Te świeczki przedstawiają dla mnie wielką wartość. Nie jest wykluczone, że ci je daruję, jeśli będę zadowolony z naszej rozmowy.
— To zaczynajmy; ale wpierw zapalę sobie fajkę.
Gdy poczułem dym, zauważyłem, że pali niezły gatunek tytoniu. Może przywłaszczył go sobie w sposób nie całkiem prawny.
— Tak, teraz możemy zacząć — rzekł. — Powiedz mi najpierw, kto jesteś.
— Naturalnie, musisz przecież wiedzieć, z kim masz do czynienia. Ale — może jednak lepiej będzie, jeśli ci później podam nazwisko.
— Dlaczegóż?
— Interes, który mię do ciebie sprowadza, jest