Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   109   —

— To obsłuż tego effendi, póki nie wrócę. Muszę się przebrać.
Chciała wyjść przez drugie drzwi, ale córka wzięła ją za ramię i rzekła:
— Powiedz mi najpierw, co się stało z duchem, z tem widmem!
— Nie mam czasu. Zapytaj tego effendi, on ci opowie.
Z tem oddaliła się przebiegła niewiasta, pozostawiając mnie dośpiewanie bajki o strachu.
Zaraz przy pierwszych słowach, matki wypowiedzianych do córki, usiadłem na rogóży pod ścianą.
Młoda „poziomka“ zakłopotała się widocznie tem sam na sam ze mną i po chwili spytała:
— Czyś znużony, effendi?
— Nie.
— A może głodny?
— Także nie, moje dziecko.
— Ale spragniony?
— Ciepło na dworze! Daj mi łaskawie trochę wody, córo szczęśliwości!
Wzięła jedną z misek z mlekiem, z których zawartości zbierała przedtem część gęstą palcem i podała mi mówiąc:
— Masz krowie mleko. Jest świeże, będzie ci smakowało. A może wolisz kozie mleko?
— Czy z koziego zebrano już także śmietankę?
— Tak, sama to zrobiłam.
— To daj wody! Pijam mleko tylko niezbierane.
Wyszła i przyniosła w glinianym garnku wody, która miała wygląd i zapach taki, jak gdyby wymyto w niej stary kapciuch, albo pudla.
— Skąd zaczerpnęłaś tej wody? — spytałem.
— Nabrałam z niecki.
— Czy nie masz innej?
— Owszem, mamy niedaleko domu wodę płynącą.
— Przynieś stamtąd!
— Mogłabym, ale pić tego nie będziesz.