Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   108   —

— To niech leży w trawie na dworze. Jak możesz rozmawiać z obcym bez zasłony i prowadzić go do mnie, skoro wiesz, że jej tutaj nie noszę?
— O, to mój przyjaciel, mój zbawca!
— Byłaś w niebezpieczeństwie?
— Nawet w wielkiem!
Teraz popatrzyła córka na mnie z mniejszą surowością i rzekła:
— Nie powinnaś jeszcze powrócić. Zapewne przydarzyło ci się coś po drodze.
— Oczywiście, że się coś stało.
— Cóż takiego?
— Nieszczęście.
— Przypuszczam, ale jakie nieszczęście?
— Nie myślałam o tem, że dziś właśnie jest jeden z pięćdziesięciu nieszczęśliwych dni w roku; byłabym została w domu. Ujechałam zaledwie pół godziny drogi, kiedy rozstąpiła się przedemną ziemia...
— O Allah! — zawołała córka z przestrachem.
— Wybuchnął niebieski dym — mówiła matka dalej.
— Wai sana — biedna ty!
— A z tego dymu wystąpił duch, widmo, które wyciągnęło do mnie sto czterdzieści cztery rąk.
— Niech cię Allah broni! Jest na świecie dużo strachów!
— Zapewne moje dziecko. Osioł zląkł się oczywiście i popędził, jak mógł najprędzej. Wiadomo ci, że jeżdżę dobrze, mimoto upadłam, a osioł uciekł.
— Co za nieszczęście! Czy niema go?
— Nie. Nadjechał ten effendi, złapał osła i podniósł mnie z ziemi, aby mnie odprowadzić do domu. Gdzie jest ojciec?
— Poszedł do wsi.
— Po co?
— Chce nakupić rodzynków i migdałów.
— Czy powiedział, kiedy powróci?
— Powiedział, że długo nie zabawi.