Przejdź do zawartości

Strona:Karol May - W sidłach Sefira.djvu/92

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

razem z Halefem obserwowałem spalenie trupów i zatrzymałem się mimowoli. Nagle rozległ się zduszony głos na lewo z pośród ceglanych gruzów:
— Sihdi!
To słowo porwało mnie naprzód. Czy Halefowi udało się uciec, czy oczekiwał mnie tutaj, bo wiedział, że tędy będę go szukał?
— Halefie, czy to ty? — zapytałem.
— Tak. Mów cicho i podejdź prędzej, bo inaczej cię zauważą!
— Pokaż się. Wyłaź na wierzch! — zażądałem tego, mimo moją, tak często wymijaną ostrożność.
— Ale prędzej, chodź prędzej! Oni są blisko, tam... Widzą cię!
Na chwilę opuścił swą kryjówkę; on to był, mały, zwinny zuch w swem dobrze mi znanem ubraniu. Mówiąc, machał gwałtownie rękoma; dalsze pozostawanie na miejscu musiało być doprawdy niebezpieczne. Przykucnąłem i wślizgnąłem się między odłamy gruzów. Wtem zostałem schwytany, dostając uderzenie w głowę, jakby rękojeścią siekiery i runąłem, jak kloc bez życia.
Gdybyż ten człowiek nie był zarozumiały, żeby przesądzać to, co się ma stać, a stać się nie