Strona:Karol May - W sidłach Sefira.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

mego kochanego Halefa, co nie mogło podziałać na mnie uspakajająco i wiedziałem z doświadczenia, że z podobnych opałów o wiele łatwiej jest wydostać się samemu, niż dwum.
Podczas gdy łzy, zaprawione piaskiem, płynęły mi po twarzy, śledziłem z napiętą uwagą tok rozmów. Żadne słowo nie uszło mojej uwagi, gdyż nikomu nie przychodziło na myśl mówić tak cicho, aby nie być słyszanym.
— Co za połów! — odezwał się jeden, w którym po głosie poznałem Peder-i-Baharata. — Przecież spotkaliśmy ich nie dalej, jak dziś i sądziliśmy, że jadą do Bagdadu... Zrezygnowaliśmy już z naszej zemsty... I oto sami poszli nam do rąk.
— Allah miłuje nas! Jemu cześć i chwała! — dodał drugi, którym był Aftab, towarzysz Pedera. — Ten pies się nie rusza wcale... Przecież nie jest martwy?
— Martwy? Z czego?.. Ciągnęliście go, przyczem głowa jego odbijała się o ziemię, dlatego, mimo miękkości piasku, stracił przytomność. Te chrześcijańskie psy są mocne tylko w pysku, po za tem nic nie mogą znieść. Poczekamy, aż oprzy-