Strona:Karol May - W sidłach Sefira.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nie chciał. Kiedy ważę twe słowa, a z drugiej strony okrucieństwo tych ludzi, kiedy myślę o tem, z jaką zimną krwią mordowali moich żołnierzy, — nie mogę sądzić inaczej, uważam się za straconego!
Gdy przejrzał, co go czeka, zaczął lamentować i zawodzić; błagał Allaha, łkał ze strachu i w przerwach robił mi masę bezcelowych, bo niewykonalnych propozycyj ratunku. W międzyczasie udało mi się węzły rozplątać i wyswobodzić ręce. Ściągnięcie sznura z szyi, uwolnienie kolan i nóg — było już drobiazgiem. Wtedy stanąłem i jąłem z prawdziwą przyjemnością przeciągać swe zmęczone członki. Teraz byłem uratowany; mógł nadejść Sefir z wszystkimi swymi ludźmi; nie bałem się ich.
Pierwsze, co zrobiłem, było to wybadanie podłogi w lewym kącie, oznaczonym przez bimbasziego. Leżała tutaj grudka ceglanego miału, który był tak delikatny i lekki, że mogłem pogrążyć weń ramię, nie natrafiając na przeszkody. Potem zbliżyłem się do wejścia, aby zbadać zasuwę z żelaznych sztab. Wyjść tędy było niepodobieństwem. Gdy te badania spowodowały lekkie zgrzytnięcia sztab, ozwał się Piszkhidmet baszi.
— Słuchaj! Ktoś nadchodzi!
— Nie, to ja, — odrzekłem.