Przejdź do zawartości

Strona:Karol May - W sidłach Sefira.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

oczy błysnęły ku mnie i ogniście czerwona spuchlizna jego twarzy, pęczniejąc, pociemniała. A że nie kwapiłem się z odpowiedzią, dorzucił groźnie:
— Mów prędko, bo inaczej otworzę ci gębę!
Odrzekłem spokojnie:
— Nie unoś się! Mówię wtedy tylko, kiedy mi się podoba. Sądzę z twoich słów, że zamierzasz tu powrócić za sześć czy siedem godzin. Ten czas wystarczy mi, aby się namyślić, jak mam z tobą mówić.
— Dobrze. Doskonale! — roześmiał mi się w twarz. — A więc po tym terminie będziesz wiedział, jak się ze mną obchodzić?
— Tak.
— A ja już teraz w tej chwili wiem, jak mam sobie z tobą radzić i jaki będzie koniec naszej znajomości. Nie opuścisz żywy tego miejsca; umrzesz tutaj i to śmiercią straszliwą, tak że piekło wyda ci się zbawieniem.
— Wiem, że tego pragniesz, ale równie dobrze wiem, że nie boję się ciebie, ani śmierci, ani piekła. Kres mego życia leży nie w twoich rękach, lecz Allaha, a że jest sprawiedliwym sędzią, jestem pewien, że rozprawi się raczej z tobą, niż ty ze mną!
— Mam cię już w ręku! — syknął.