Strona:Karol May - W krainie Taru.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wolno ci się stąd ruszyć, dopóki nie dam ci znaku!
Zsiadłem z konia, oddałem cugle Halefowi i wdrapałem się na pagórek, gdzie rosły liczne, lecz niewysokie sosny i dęby. Tropy Kelurów prowadziły teraz w dół pomiędzy zrzadka rosnącemi drzewami. Już chciałem zawrócić, gdy wtem spostrzegłem na szczycie wzgórza wyniosłość skalną, niby ruiny jakiejś baszty. Skierowałem się tam i, dostawszy na wierzchołek skały, stwierdziłem, że las kończył się niedaleko, a poza nim leżała szeroka dolina, przerznięta niedużym potokiem.
Nad brzegami tego to potoku spostrzegłem rozległy obóz Kelurów, a właściwie już tylko szczątki obozu, gdyż oddział gotował się właśnie do wymarszu. Kobiet wśród Kelurów nie było; nie mieli też z sobą trzody, a zamiast namiotów, stały w obozowisku budy z gałęzi. Z tego wyprowadziłem wniosek, że celem wyprawy Kelurów nie było polowanie. Narazie nie miałem pojęcia, w jakim celu wyruszyli ze swych siedzib, i dopiero później dowiedziałem się, że była to wyprawa rabunkowa nad granicę Persji.
Sądząc na oko, mogło tu być co najmniej trzystu ludzi, którzy, oprócz koni wierzchowych, prowadzili około pięćdziesięciu jucznych mułów. Ludzie ci mieli na głowach białe o półmetrowej średnicy turbany, co robiło wrażenie, jakby dźwigali na głowach wielkie kosze.
Wytężyłem wzrok, czy nie dostrzegę swego

99