Strona:Karol May - W krainie Taru.djvu/92

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

bo, jak czarnoksiężnicy z fantastycznej baśni, nie znaliśmy żadnych zapór, żadnych przeszkód czy więzów! W sidłach nieraz już będąc, że tylko zacisnąć je nieco, a z przed nosa potężnych wrogów wyfruwaliśmy najniespodziewaniej z nagha el masgara (drwiący szczebiot), a prześladowcy nasi zgrzytali zębami z wściekłości!
Kwieciste wynurzenia złotoustego Halefa przyjmowałem zrazu z całą powagą i widziałem, że to podnieca go jeszcze bardziej w krasomówczym zapale. Gdy jednak wspomniał o „drwiącym szczebiocie“, nie mogłem się powstrzymać od śmiechu. Halef zaś popatrzył na mnie z ukosa i zapytał gniewnie:
— Z czego tu się śmiać, effendi?! Czyż możliwość skręcenia ci karku uważasz za rzecz, nadającą się do żartów?
— No, nie mam w tej chwili na myśli skręcenia karku, ale ów... „szczebiot“.
— Nie drwij! Allah, zamiast ust ludzkich, dał ci wróbli dzióbek, i to ci wystarcza! Ja zaś, jeżeli w rozmowie z tobą posługuję się wytwornym stylem, czynię to jedynie z poszanowania dla twej uczoności, i nie powinieneś wyśmiewać mię z tego powodu. Jesteś wprawdzie niezwykle odważny i bardzo pomysłowy w fortelach, ale przecież zdarza ci się popełniać od czasu do czasu błędy. To też winieneś wdzięczność Allahowi, że w wielkiej swej łasce dał ci mnie za towarzysza i opiekuna, który ci nieraz bywa pomocą. A błogosławioną jest owa chwila, gdyś mię poznał, nietylko dla ciebie,

92