Strona:Karol May - W krainie Taru.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

z tego najmniejszych szkopułów. Niebardzo to się podobało tłumowi, alem się koniec-końców wydostał w ten sposób z ruchomej jego masy i, w opłakanem coprawda nad wszelki wyraz ubraniu, z którego już nie łachmany, ale strzępy na mnie zostały, skierowałem się przedewszystkiem ku zawieszonemu na drzewie i wierzgającemu nogami Halefowi. Aby mię jednak tutaj, u samego już celu, nie porwała na nowo fala ludzka, uczepiłem się najbliższej gałęzi i ze zwinnością wiewiórki wdrapałem się po niej na grubszy konar topoli. Teraz dopiero, nabrawszy tchu po zbytnim wysiłku, byłem w możności rozejrzeć się wokoło.
O kilka kroków od drzewa pracowała z całym rozmachem owa straszliwa maszyna, miotająca w różnych kierunkach ciałami ludzkiemi, nie troszcząc się bynajmniej o całość ich kości. Maszyna ta była właśnie ową tulumbą!
Z początku, patrząc na smutne skutki, jakie sprawiało zbliżenie się do tego potworu, patrzyłem nań z prawdziwym respektem. Atoli niebawem, przyjrzawszy się bliżej machinie, wybuchnąłem serdecznym śmiechem, a wraz ze mną śmiał się i Halef, pomimo że wisiał w niezbyt wygodnej pozycji.
Zazwyczaj w razie powstania pożaru na wsi gasi się go wodą, i to jest rzecz zupełnie naturalna i usprawiedliwiona. Ale równocześnie z wybuchnięciem pożaru powstaje we wsi zamęt — ludzie tłoczą się w najciaśniejszych przejściach oraz uliczkach, jak rozhukane fale morza, — i to stanowi następstwo drugie, również naturalne i usprawie-

65