Strona:Karol May - W krainie Taru.djvu/6

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wyświadczoną przysługę. Koń mój razem z rzędem przedstawiał, wedle oszacowania tutejszych mieszkańców, olbrzymi majątek, nie dziw więc, że towarzyszyło nam tak niezwykłe zbiegowisko gapiów.
Khan (dom zajezdny) zbudowany był z kamienia ciosowego i oblepiony surową gliną. Okna miał tak maleńkie, że ledwie promyk światła dziennego mógł wtargnąć przez nie do wnętrza. Jeżeli jednak użyłem tu określenia „okienka“, to nie znaczy jeszcze, jakobym miał na myśli szyby szklane; były to najzwyklejsze w świecie otwory w ścianie, przez które wiatr mógł sobie gwizdać na nutę, jaka mu się podobała, i równocześnie igrać z dymem, dobywającym się z wnętrza przez owe otwory, gdyż komina w domu nie było. Nawet brama, prowadząca na dziedziniec, była zwykłym wylotem w murze, bez ruchomych drzwi. Dziedziniec zaś czynił wrażenie, jakby od lat niepamiętnych gromadzono tu nieczystości wszystkich dzikich i oswojonych zwierząt Kurdystanu.
Odpowiednio do tego otoczenia wyglądał również i gospodarz, który stanął u wejścia, aby nas powitać na sposób wschodni głębokiemi ukłonami i przemową o nader kwiecistym stylu. A zwrócił się nie do Halefa Omara, lecz do mnie, gdyż, posiadając lepszego konia, odrazu uznany zostałem przez sprytnego oberżystę za rozkazodawcę.
— Witaj, — rzekł — o panie, w domu moim, który z rozkoszą otwiera przed tobą bram dwanaście! Allah niechaj rozsypie nad twoją głową tysiąc błogosławieństw, a drugi tysiąc niech ci podściele

6