Strona:Karol May - W krainie Taru.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

głem. Równocześnie zaś hałaśliwy przybysz począł wyć wniebogłosy:
Allah! Il‘ Allah! Kto się waży tknąć mię?... Co za śmiałość!... El wail lak, meded aman, meded Allah, ej wah o jazyk!... — Och, ratunku!.. Biada ci!... O Allah, zamorduję cię!...
Z tych okrzyków w ciemności zaiste trudno było wnioskować, kto bił, a kto brał cięgi po grzbiecie. Co do mnie atoli, wiedziałem, że to mały lecz dzielny Halef ćwiczył grubjanina. Ciekawa była ta okoliczność, że Halef sypał razy, jak z rękawa„ a nie odzywał się podczas tej operacji ani słowem, przybysz natomiast krzyczał różnemi językami — to po arabsku, to po turecku, z czego wywnioskowałem, że nie był Kurdem.
Poczuwszy wreszcie, że dalszych cięgów jut nie wytrzyma, rozejrzał się, kędy uciekać i, oszołomiony i skatowany, drapnął z naszej przegrody do izby. Rzecz prosta — Halef wcale mu w tem nie przeszkadzał.
Dopiero gdy awanturnik znalazł się poza naszą ścianą, gospodyni z kilkoma ludźmi z czeladzi, zwabiona krzykiem o ratunek, weszła nareszcie do izby.
— Ktoś ty? — wołał obcy. — Może żona gospodarza?
— Tak, jestem jego żoną.
— Gdzie twój mąż? Przywołaj mi go tu, a żywo!
— Niema go w domu.
— To poślij w tej chwili po nezanuma. Muszę się z nim natychmiast rozmówić!<be>

26