Strona:Karol May - W krainie Taru.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nym całunem. Z miejsca jednak kryjówki naszej w rozjaśniającym się świcie wszystkie szczegóły okolicy stawały się coraz wyraźniejszemi.
Szir Samurek, rozpatrując się wokoło, zatrzymał wzrok na ruinach muzallah, i oczy rozwarły mu się najwyższem zdumieniem, i zaraz też zauważyłem w zdziwionej jego twarzy wyraz niewypowiedzianego lęku. Widocznie spostrzegł w wejściowym otworze kaplicy olbrzymiego niedźwiedzia, trzymającego w łapach ogromny krzyż...
W obawie, aby przerażony szeik nie wydał z siebie głośniejszego okrzyku, ostrzegłem go ponownie, grożąc nożem. Napełniło go to jeszcze większą trwogą, i patrzył na zjawisko w jakiemś osłupieniu. Teraz dopiero potrząsnąłem jego ramieniem i wyszeptałem mu na ucho jego własne tak niedawno wypowiedziane do Bebbejów słowa:
— „Gdyby u wejścia do kaplicy stanął z krzyżem w łapach ów niedźwiedź zaklęty, uwierzyłbym wówczas, iż jakiś tam Kara Ben Nemzi, przyjaciel wasz, a właściwie pies chrześcijański, mocen jest wyratować was od śmierci. Zdaje mi się, iż skory byłbyś uwierzyć i w to, że się tak stać może...“
Szeik zbladł i przymknął powieki, a twarz przeciągnęła mu się, jak u trupa; oddychał przytem ciężko i jęczał stłumionym głosem, jak człowiek mocno cierpiący. Ja zaś milczałem czas jakiś, aby powtórzone mu jego własne słowa tem głębsze wywarły na nim wrażenie. Po chwili milczenia

197