Strona:Karol May - W krainie Taru.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

niedawno jeszcze drwił, obiecując mu bezwzględną zagładę...
Pod wrażeniem przebytej doby począłem rozpamiętywać, ile to już się przeżyło chwil podobnych w ciągu długiej tułaczki po obcych krajach! Ile to nocy spędziło się na czuwaniu wśród niebezpieczeństw, czy to w prerjach Ameryki, czy to w dżunglach indyjskich, czy też bagnistych okolicach nad górny m Nilem! A żaden z tych dni, żadna z nocy nie były podobne do drugich, i jedyną pomiędzy niemi wspólność stanowiła wiążąca cały łańcuch zdarzeń wśród rozmaitych okoliczności pewna zasadnicza nuta, z niewielkiemi różnicami w tonacji, ale zawsze ta sama — to uczucie, że jest się blisko Boga, który stanowi najwyższą potęgę wszechświata, a zawsze jaśnieje najpiękniejszą ku nam miłością i w nieprzebranej dobroci Swojej prowadzi człowieka po wszystkich drogach ziemskich! Jakże znikomym wobec Niego prochem jest człowiek, któremu dobry Bóg jednak daje Swą łaskę i w chwilach niebezpieczeństw okazuje mu Swą ojcowską opiekę!
A jednak człowiek, robak ów marny, śmie nieraz wątpić w istnienie tego Ojca ludzkości, rozsądza Jego zarządzenia, usiłuje obalić Jego świątynie i ołtarze, a siebie wynieść ponad wszystko, — analizuje materję, rozkładając ją na molekuły i atomy, i usiłuje stworzyć dla siebie nowe światy, aby przekonać się wkońcu, iż jest jedynie marnym konstruktorem i że usiłowania jego rozwiewają się w nicość.

192