Strona:Karol May - W krainie Taru.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nie powiedziałem mu tego, ale przypuszczam, że się domyśla.
— A nasi Bebbejowie? Jakże się zachowywali?
— Żaden z nich nie wyrzekł ni słowa. Leżeli tak cicho, jakby ich wcale tutaj nie było.
Rozmawialiśmy z Halefem, oczywista, pocichu. Potem jednak ozwałem się głośno:
— Zostaw konie na trawie, niechaj się pasą, my zaś na zmianę powinniśmy się trochę przespać; jeden z nas będzie czuwał: najpierw ty, potem ja.
Położyłem się obok Bebbejów i szepnąłem im do ucha, ażeby spali spokojnie, nie rozmawiając ze sobą. Szir Samurek ani się domyślał, że są żywi i znajdują się tutaj; w ciemnościach nie widział ich dotąd, ani też nie słyszał ich głosów, bo mój nakaz milczenia zachowywali ściśle. Postanowiłem zatem utrzymać go w tej nieświadomości aż do rana.
Będąc bardzo zmęczonym, położyłem się spać pierwszy, a Halef zaś czuwał; zbudził mię dopiero w godzinę po północy. Bebbejowie również posnęli i poczęli chrapać tak głośno, jakby tutaj chodziło o konkurs w chrapaniu. Oddechu szeika natomiast nie było słychać wcale, z czego wnosiłem, iż nie śpi. Ciekawy byłem, o czem mógł myśleć w tej chwili? Może rozpamiętywał swe słowa lekceważące, jakie wyrzekł o mnie i o Halefie? Przed paroma jeszcze godzinami był tak pewny siebie, a oto leży teraz związany, jak baran, i oddany na łaskę lub niełaskę „psa chrześcijańskiego“, z którego tak

191