Strona:Karol May - W krainie Taru.djvu/185

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

siejszych zdarzeniach. Starałem się uchwycić uchem jakikolwiek dźwięk od podnóża skały, gdzie we dług mego mniemania powinien był znajdować się szeik, — ale napróżno: panowała tam zupełna cisza. Nie namyślając się zatem długo, zlazłem wdół, co mogło pociągnąć za sobą smutne dla mnie skutki, gdybym się natknął przypadkowo w ciemności na którego z Kelurów. W ciemności nie mogłem, oczywista, dojrzeć niczego i musiałem się zdać jedynie na inne zmysły: słuchu, dotyku i... węchu. Co do tego ostatniego — mogłoby się wydać dziwnem, co tu powiedziałem, a jednak istotnie węch nie był w danym razie bez znaczenia ze względu na to, iż Kelurowie, którzy nie mają zwyczaju noszenia bielizny, ubranie swoje zmieniają najwyżej dwa razy do roku, z początkiem lata, a potem na zimę, i cuchną zatem jak gnojówka. Powiedziałem, zmieniają dwa razy rocznie, ale nie jest to zasada ogólna, gdyż wielu z nich nosi ubranie latami całemi, bez względu na porę roku, a mydło dla Kurda jest takim zbytkiem, jak naprzykład dla naszego dróżnika kolejowego ostryga, — można zatem wyobrazić sobie smród, jaki bije już zdaleka od takiego gatunku ludzi...
Dostawszy się szczęśliwie na upatrzone miejsce, usłyszałem głęboki, miarowy oddech śpiącego człowieka. Nie mógł to być w mojem mniemaniu nikt inny, jak tylko Szir Samurek w swojej własnej dostojnej osobie. Wnioskowałem to stąd, iż dygnitarz ów, jako człowiek zamożniejszy, posiadał lepsze od innych i świeższe ubranie, nie cuchnął

185